Banner

Opowiadanie Wigilijne 2021

„Babcia Helena” bo tak ją nazywaliśmy była wilnianką, ale później zamieszkała w Baranowiczach. Wilno na zawsze zostało w jej sercu jako miasto dzieciństwa i młodości. Znała wszystkie jego zakamarki, najpiękniejsze miejsca i wiele tajemnic, w podziemiach katedry wileńskiej widziała jeszcze skrzynie pozostałe po hetmanie wielkim koronnym Stanisławie Jabłonowskim, czyli stały tam grubo ponad 200 lat. Stamtąd przejęła też wszystkie tradycyjne wileńskie zwyczaje towarzyszące obchodzeniu Wigilii. Z wszystkich dzieci, które urodziła, żyła tylko Jadwiga, zwana po wileńsku „Dziunią”. Bolszewicka okupacja i wojna zniszczyła jej rodzinę i pozbawiła życia bliskich, a „Dziunie” przyprawiła o ciężką psychiczną chorobę, która uczyniła ją niezdatną do samodzielnej egzystencji i całkowicie zależną od opieki starej matki. Dlatego do tej dziwnej pary samotnych kobiet, posłały nas z pomocą siostry Nazaretanki.

Dla wyjaśnienia musze dodać, że opowiadam o czasach bez Internetu i telefonów komórkowych (tak takie czasy kiedyś istniały i nie były to czasy współczesne Neandertalczykom), z podstawowymi brakami produktów żywnościowych w sklepach i jeszcze gorszymi świadczeniami społecznymi.

Aby odłożyć jakieś środki na przygotowanie wigilijnych potraw Babcia Helena musiała przez kilka miesięcy oszczędzać na jedzeniu. Wszytko po to, aby te potrawy były prawdziwe, nie wytworzone z produktów zastępczych. Jajka, masło, mleko, mąka, śmietana, czy w końcu mięso do kołdunów, buraczki na barszcz, wszystko to musiało być najwyższej jakości, czyli kupione, jak to się dziś mówi, „bezpośrednio u producenta”. Wbrew pozorom można to było zorganizować, oczywiście pod warunkiem posiadania pieniędzy.

Równie prawdziwe i prastare były przepisy, dotyczące przygotowywania tych potraw, w tym dla nas trochę egzotycznych jak bliny czy kołduny. Osobiście nigdy nie zapomnę wielogodzinnego ucierania cukru z masłem i żółtkami z jaj do tortu. Jak o tym pomyślę, to jeszcze dziś widzę odciski po drewnianych łyżkach na dłoniach. Wtedy myśleliśmy sobie, dlaczego nie dodać cukru pudru? Po latach zrozumieliśmy, że sekret rozcierania cukru nie tkwił jedynie w jego dokładnym roztarciu, ale chodziło o odpowiedni czas mieszania składników. To dopiero dawało końcowy efekt. Takich wileńskich tortów jak Babci Heleny, nie jadłem już potem nigdy. Nasączone spirytusem, z genialnie zbilansowaną słodkością, wielowarstwowe, całymi dniami mogły stać w chłodnej łazience (nie mieściły się w malutkiej lodówce Babci Heleny).

Równie oryginalne jak przechowywanie tortów, miała Babcia Helena sposoby na przechowywanie domowego wina, które robiła własnoręcznie, oglądając dokładnie każde grono, przed wrzuceniem go do gąsiora. Otóż to wino, leżakowało w piwnicy przysypane …. koksem. Pewna część koksu nie była nigdy zużywana w sezonie opałowym (takie było ogrzewanie w mieszkaniu Babci Heleny, piec na koks), a ukryte pod nim, już zabutelkowane wino, mogło odpowiednio, przez lata, dojrzeć w stałej temperaturze, poza zasięgiem nieproszonych degustatorów.

Ktoś mógłby pomyśleć, że to był świąteczny przerost formy nad treścią, tylko że treść i przesłanie wypływające ze Świąt Bożego Narodzenia wypełniało całe życie Babci Heleny. Czasem się zastanawiam, że może to pomogło jej dalej żyć, mimo osobistych tragedii, utraty najbliższych, biedy i osamotnienia. Nie potrafię sobie wyobrazić jakby mogła przetrwać bez codziennego odczuwania Słowa, które stało się ciałem i zamieszkało między nami.

Dziuni i Babci Heleny już dawno nie ma wśród nas, ale kiedy sobie je przypomnę, to dociera do mnie, że mogłem prawie dotknąć takiej wiary i pogody ducha, która wymyka się naszej przemyślanej rzeczywistości, bo Boże Narodzenie, z punktu widzenia wielu z nas, to czas wiary w rzeczy nie do uwierzenia.

Dlatego aby nam ten proces ułatwić, to mogą być po prostu Święta, piękne, bajeczne, rodzinne, jakie chcemy, niekoniecznie z Bożym Narodzeniem. Potrawy z wzmacniaczami smaku i kolorów zachwycą każde podniebienie i ucieszą wzrok. Przecież najważniejsi jesteśmy my sami, liczą się tylko nasze potrzeby i nasze pragnienia. A jak zapragniemy się wzruszyć to przecież zawsze możemy zaśpiewać kolędę o „Dzieciątku w żłobie” i rozczulić się nad maleńkim Jezuskiem.

Trudniej jest spojrzeć w oczy malutkiego, cierpiącego dziecka dotkniętego choroba, chorobą, której nie potrafimy wyleczyć, ale przecież to nie nasza wina, to nie my tak urządziliśmy ten świat.

Czy aby na pewno? czy świat, który stworzyliśmy robi wszystko żebyśmy potrafili leczyć nieuleczalne choroby? Czy raczej układamy biznesplan, czy będzie się nam to opłacać. Wszytko w tym naszym świecie musi być przecież opłacalne i dochodowe. Wszystko można już wycenić i kupić, nawet wolność i miłość. Tylko czy to, aby na pewno będzie jeszcze wolność i miłość?

Wigilijne potrawy Babci Heleny były proste, ale prawdziwe. Jak Boże Narodzenie dla niej.

Cieszę się, że miałem to szczęście tego doświadczyć i zbliżyć się, w tamtym czasie, do tajemnicy Bożego Narodzenia, jak nigdy już później.

Myślę, że wszyscy mamy taką szansę na ścieżkach naszego życia.

Drukuj ten artykuł Drukuj ten artykuł

Społeczna inspekcja pracy