Oczywiście każdy z nich uważa, że mówi prawdę. Nikt jednak nie może (albo nie chce)powiedzieć, co on rozumie przez pojęcie „naród”.
I nie chodzi tu o wyjaśnienie encyklopedyczne, lecz o poznanie stanowiska w tym względzie konkretnego człowieka, mieniącego się reprezentantem narodu.
Wbrew pozorom ta kwestia nie jest taka jednoznaczna. Powie ktoś: „Naród, to naród”. I z jego punktu widzenia będzie to założenie słuszne, no bo, po co utrudniać sobie życie, skoro pewne rzeczy są już nazwane.
Jednakże, gdy podejdzie się do tego problemu poprzez aspekt historyczno-geograficzny, przestaje być to już takie pewne.
No, bo czym innym jest dla ludów Afryki i Azji „naród”, gdzie podstawowym kryterium organizacji społeczeństwa jest plemię, a czym innym dla Europy – wspólnotę tworzą przede wszystkim ludzie tej samej „krwi” i rasy wywodzący się od tych samych przodków.
Jednakże w tym drugim przypadku współczesny świat dokonał znaczącego przewartościowania – ogromna migracja ludności sprawiła, że podstawy określenia „naród” tracą na znaczeniu i to nawet patrząc poprzez pryzmat wspólnego języka.
W tym miejscu nieodparcie może nasuwać się pytanie: co więc jest narodem? Wydaje się, że każdy winien sam odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Patrząc jednak z naszego podwórka na problem, to stwierdzić trzeba jedno – społeczeństwo, które zamieszkuje wspólne terytorium, tworzy wspólną szeroko rozumianą kulturę i posiada język niezbędny do komunikowania się, ugruntowuje świadomość wspólnych interesów i własnej kultury, a później historii.
Taki moment prowokuje do nazwania wszystkiego po imieniu – oto stworzyła się świadomość narodowa, stająca się najistotniejszym elementem spajającym naród.
Jeśli Czytelnik dotarł do tego miejsca mojego pseudo-wywodu, zada sobie pewnie pytanie – „O co mu chodzi?”. I to pytanie będzie zasadne – „Czy on nie ma już o czym pisać?”.
No właśnie.
„Sprawcami” tegoż felietonu są członkowie partii pod nazwą „ulica i zagranica”, co to prześcigają się w donoszeniu na Polskę i błagalnym oczekiwaniu na to, że wreszcie brukselska wierchuszka Związku Socjalistycznych Republik Europejskich uderzy, dokopie, wjedzie na czołgach, czy chociaż na białym koniu… I odda im niesłusznie przez naród odebraną władzę…
Przy tak bezkrytycznych i wiernopoddańczych zachowaniach miłośników brukselki (gotowanej na parze, podawanej z rozpuszczonym masłem lub bułką tartą zrumienioną na maśle)… musiało pojawić się słowo „patriotyzm”, czasami już zapomniane, coraz rzadziej używane (a szkoda), traktowane często jako określenie pejoratywne.
W czasie jednoczenia się Europy podkreślanie odrębności narodowej (a jej wyrazem jest właśnie patriotyzm) jest, co najmniej niestosowne.
Mało tego – wielu jest takich, którzy mówią: „Patriotyzm, to nacjonalizm”.
Amerykanie często przed swoimi domami wywieszają wysoko na masztach flagę Stanów Zjednoczonych.
My zaś jakbyśmy się wstydzili naszych barw narodowych. Wywieszamy je tylko od wielkiego święta, i tak zresztą zaraz bardzo szybko je chowamy, by – broń Boże – się nie zabrudziły.
Dlaczego? Mamy wywieszać tylko niebieskie flagi z gwiazdkami? Boimy się, że nas posądzą o nacjonalizm?
Jeśli tak ma być, to ja w tym wymiarze jestem nacjonalistą, bo jestem dumny, że jestem Polakiem i nie wstydzę się swoich barw narodowych.
I będę nazywał zdrajców zdrajcami… I nieważne spod jakiego szyldu partyjnego się wywodzą.
Nie wolno nam zapominać „skąd nasz ród”, i to nie tylko dlatego, że jesteśmy członkami Unii Europejskiej.
Nie wolno zapominać o naszej historii, bo to ona nas odróżnia od innych narodów, to ona kształtuje naszą tożsamość.
A tym, co to wolą Brukselę niż Warszawę, warto się pokłonić w czasie wyborów i podziękować stosownym skreśleniem…
Adam Mickiewicz pisał: „Polak chociaż stąd między narodami słynny, że bardziej niźli życie kocha kraj rodzinny”.
Mirosław Lisowski