Banner

Stan wojenny cześć III

Część III wspomnień stanu wojennego……

Stan wojenny zastał mnie w domu — opowiada Józef Obacz.

Dawno już spałem, kiedy po mnie przyjechali. Cywile. Wpuściłem ich do domu. Zachowywali się bardzo spokojnie — śmieje się Obacz — ponieważ obawiali się mojego dużego psa, Maksa, którego musiałem zamknąć w sąsiednim pokoju.

O co chodzi? — zapytałem wreszcie.

W zakładzie jest wypadek — usłyszałem w odpowiedzi – Jest pan potrzebny jako przewodniczący związków zawodowych.

Proszę pana — odpowiadam — jeżeli w zakładzie jest wypadek, to najpierw jest potrzebny behapowiec, później dyrektor, kierownik wydziału, a nie przewodniczący związków zawodowych. Mogę jechać, choć faktycznie nie jestem tam do niczego potrzebny — kończę.

Będzie pan potrzebny. Proszę się ubrać — słyszę od milicjanta.

Ustępuję. Ubieram się. Biorę papierosy.

Weź więcej — mówi żona, jakby przeczuwając wydarzenia.

Spojrzałem na nią zdziwiony.

Po co więcej? Przecież zaraz wrócę — odpowiadam, choć biorę zapasową paczkę papierosów.

Na schodach jeden z nich zaczyna mi tłumaczyć, że został wprowadzony stan wojenny, opowiada z czym to się wiąże. Informuje, że mają nakaz internowania mnie. Jedziemy na posterunek. Tam wstępne przesłuchanie, mające na celu ustalenie mojej tożsamości oraz potwierdzenie przeze mnie informacji o internowaniu. Potem jedziemy na komendę na Mazowieckiej. Zgromadzili nas na dużej sali. Byliśmy tam godzinę albo dwie, po czym zawieźli nas do Świdnicy. Zachowania były różne. Atmosfera nie była zbytnio napięta. Niektórzy nawet żartowali. Nie było widać paniki ani przerażenia.

Kiedy przyszli po mnie, doznałem dziwnego uczucia. Nie wiedziałem, jak do tego się odnieść. Z wiedzy, którą posiadałem, nie można było internować cywila. Internowaniu podlegali, wedle wszelkich przepisów, obcokrajowcy, którym Polska wypowiedziałaby wojnę, żołnierze obcego państwa. Polak, cywil nie podlegał internowaniu, w myśl przepisów, w żaden sposób. To było dla mnie najdziwniejsze.

Niedziela…

 13 grudnia około pierwszej, drugiej w nocy — wspomina Józef Gruszka — przybiegł do mnie do domu kolega z pracy. Zaczął mi opowiadać, jak milicja zabiera po kolei naszych chłopaków.

To, co od niego usłyszałem, potwierdziło, że stało się najgorsze. Nie wiedziałem tylko, jaki miało charakter.

Wyszedłem z domu. Podjąłem już decyzję. Trzeba ogłosić w fabryce strajk. Ale przecież sam takiej decyzji nie podejmę, zaczęły już przecież we mnie działać mechanizmy demokracji, wypracowane przez półtora roku funkcjonowania „Solidarności”. Musieli wypowiedzieć się na ten temat koledzy z Komisji Zakładowej. Chodząc do ich mieszkań, udało mi namówić większość kolegów do wzięcia udziału w zebraniu niezwłocznie zorganizowanym.

Postanowiliśmy jechać do zakładu pracy. Wsiedliśmy do nocnego autobusu, prosząc jednocześnie kierowcę, aby zatrzymał się nie na przystanku, lecz koło zajezdni. Dotarliśmy do „Krzysztofa”.

Pierwszą decyzją, która zapadła na zebraniu Komisji Zakładowej, była uchwała o podjęciu strajku. Wszyscy się zgodzili. Na nocnej zmianie było około 30 osób. Fabryka, praktycznie, była nasza. Rozwiesiliśmy wszędzie informacje o podjęciu akcji. Jednocześnie zostały wysłane dwie osoby, aby zobaczyły, co się dzieje w kopalni. Po powrocie oznajmiły, że tam na razie jest spokojnie.

W niedzielę, około godziny 14, widząc, że nie przybywa nam strajkujących, postawiłem wniosek o zawieszenie protestu. Zdawałem sobie sprawę, że bez ludzi nie będzie rewolucji. Pamiętam wtedy ich reakcję, niektóre kobiety płakały, część była wściekła. Jednak decyzja o przerwaniu akcji została podjęta. Mieliśmy powrócić do niej w momencie, gdy pojawią się flagi na jednej z wałbrzyskich kopalń.

Wyszliśmy z fabryki, przez nikogo nie zatrzymywani. Postanowiłem jechać do domu, podejrzewając, że jeżeli będą mnie szukać, to przecież nie tam.

Na drugi dzień pojechałem do fabryki. Gdzie nie poszedłem, podążał za mną jak cień jeden z kierowników. Dzwoni sekretarka i mówi, że jestem proszony do dyrektora. Okazało się to prowokacją, bo na portierni zostałem zatrzymywany przez dwóch cywili. Zaczęliśmy się szarpać, próbowałem się im wyrwać i dać drapaka. Działo się to w momencie schodzenia zmian produkcyjnych, więc koło nas, szarpiących się, przechodzą wszyscy pracownicy. Nie udało mi się uciec. Wpakowali mnie wreszcie do samochodu. I dopiero w tym momencie zareagowali robotnicy. Próbowali zatrzymać jeszcze pojazd, ale bezskutecznie. Zostałem zawieziony na komendę milicji w Wałbrzychu.

Na Mazowieckiej przyszedł do mnie jakiś facet i kazał podpisać lojalkę o zaprzestaniu wrogiej działalności wobec systemu. Odmówiłem. Po trzech dniach ląduję w Świdnicy, już jako internowany.

Stan wojenny zastał mnie w domu — wspomina Edward Bielawski.

Około godziny drugiej w nocy do mojego mieszkania zastukało dwóch milicjantów. Zachowywali się bardzo spokojnie. Gdy zobaczyłem, że to milicja, otworzyłem drzwi bez oporu. Domyślałem się, że coś się stało. Zabrali mnie na komendę na ul. Chrobrego w Wałbrzychu. Około godziny szóstej rano, z radia, które włączyli milicjanci, dowiedziałem się, że został wprowadzony stan wojenny w Polsce. Byłem przekonany, że dojdzie do starcia siłowego między „aparatem władzy” a Polakami. Rano wypuszczono mnie do domu, po mojej ostatecznej odmowie współpracy.

Po przyjeździe do Głuszycy dowiaduję się, że dwóch moich kolegów, Czaicki i Kaczmarek, zostało internowanych.

Spotykamy się na terenie zakładu pracy, w ówczesnym „Argopolu”. Byli tam przedstawiciele gospodarzy, „Piasta” i „Nortechu”. Postanowiliśmy, że będziemy robili wszystko, żeby doprowadzić do strajku w zakładach pracy. Po podjęciu tej decyzji rozeszliśmy się do domów. Była przecież niedziela.

W poniedziałek rano po około piętnastu minutach po rozpoczęciu pracy przychodzi do biura związkowego dyrektor.

Panie Edwardzie, dostał pan urlop — oznajmia krótko. — Od zaraz.

Ale ja nie chcę urlopu — bronię się — chcę pracować.

Nie da rady. Takie jest odgórne polecenie. Zresztą wszyscy macie urlopy — zwrócił się z tymi słowy do reszty członków Komisji Zakładowej. — Nie ma żadnej dyskusji. Nie chcę was widzieć na zakładzie.

Nigdzie nie idziemy — odpowiedziałem. — Nie chcecie, żebyśmy pracowali, to sobie tutaj posiedzimy.

Przygotowałem wam karty urlopowe i macie iść na urlop! — zaczyna podnosić głos dyrektor.

A jak nie? — pytam.

Nie?! No, to zobaczymy! — i poszedł.

Za godzinę przyszli ubecy i nas wyprowadzili.

Od tego momentu w zasadzie rozpoczęła się nasza działalność, która miała, w myśl uzgodnień, doprowadzić do strajku. Często przychodziłem do zakładu pracy. Dzięki zaprzyjaźnionym portierom udawało mi się niekiedy wejść do środka. Kilka razy prześliznąłem się w porannym tłumie pracowników. Kilkakrotnie przeskakiwałem przez płot.

Rozmowy z załogą nie przyniosły rezultatów. Jedni się bali, inni nie chcieli być pierwsi.

Jak się sytuacja uspokoi w całej Polsce — mówili — to wtedy będzie można protestować. A teraz…

Ostatecznie do strajku nie udało się doprowadzić.

Obudził mnie łomot do drzwi, była godzina 8 rano — wspomina Zbyszek Senkowski — sąsiad wpadł do domu lekko wystraszony.

To ty w domu? — zapytał.

A niby gdzie mam być? — odpowiedziałem.

To nic nie wiesz? — ciągnął dalej — przecież zamykają ludzi z „Solidarności”. W nocy zabrali Boguckiego. Włącz telewizor. Wprowadzono stan wojenny! — wykrzyczał.

Włączyłem telewizor, faktycznie przemawiał Jaruzelski. Przyznam, że nogi lekko mi zadrżały. Dlaczego mnie nie zwinęli? — kołatała mi cały czas po głowie myśl.

Ubrałem się i poszliśmy z sąsiadem do znajomych, którzy mieli telefon — opowiada dalej Senkowski. — Niestety, był wyłączony. Wróciłem powiedzieć żonie, że idę zobaczyć, co dzieje się u kolegów z kopalni i nie wiem, kiedy wrócę. Poszedłem do Kazia Żołnierka. Był w domu. Wiedział już o stanie wojennym. Poszliśmy razem do Kazika Sałatowskiego, który był też członkiem Komisji Zakładowej. Jego żona powiedziała nam, że w nocy zabrała go milicja.

Nie wiedzieliśmy, co dalej robić. Na przystanku stał słup ogłoszeniowy, na którym wisiały obwieszczenia o stanie wojennym. Przeczytaliśmy je.

Jedziemy do księdza Źrałki na Biały Kamień — zadecydowałem po przeczytaniu ogłoszenia.

Ksiądz Julian był bardzo zaniepokojony zaistniałą sytuacją. Wiedział już o zatrzymaniach, o stanie wojennym. Opowiadał, jak od soboty wieczór, 12 grudnia parafia jest nieustannie obserwowana.

Pamiętam z jak dużą troską mówił do nas o zatrzymanych i ich rodzinach, o tym, że komuniści nie cofną się, że będą bronić władzy, którą mają. Zasugerował nam, żebyśmy poszli zobaczyć, co się dzieje na kopalni.

Uważajcie na siebie, bo wokół parafii jest pełno obserwatorów! Zapamiętałem również kaszankę, którą nam zaserwował, a szczególnie słowa, które do nas powiedział:

Chodźcie, zjedzcie trochę, bo nie wiadomo, kiedy wrócicie do domów.

Słowa te okazały się przerażająco prorocze.

Aby uniknąć jakiejkolwiek wpadki, udaliśmy się do kopalni przez pola, z dala od domów. W końcu dotarliśmy na miejsce. Dowiedzieliśmy się natychmiast, że w nocy był napad na siedzibę „Solidarności”, skradziony został sztandar, 50 tys. zł, kilkanaście kilogramów kawy, przygotowanej dla górników leżących podczas świąt w szpitalach. Okazało się później, że sztandar przed włamaniem wynieśli nasi koledzy z sekcji emerytów i rencistów. Przyszedł do siedziby związku zastępca dyrektora kopalni, Mieczysław Mojeścik.

Jest stan wojenny — powiedział — i nie możecie przebywać w pomieszczeniach Komisji Zakładowej.

Tak?! — odpowiedziałem wściekły.

No to proszę przygotować siedzibę dla Komitetu Strajkowego, bo od poniedziałku stoimy.

Uciekać mi stąd! — zażądał krzycząc. — Macie pół godziny na opuszczenie siedziby, bo jak nie, to będziemy zmuszeni was usunąć!

Odniosłem wtedy wrażenie, że mówił to do nas po konsultacjach z jakimś oficerem wojska. Uznaliśmy z Kaziem Żołnierkiem, że lepiej przeczekać do jutra, gdy przyjdą ludzie do pracy, niż teraz szarpać się z nimi.

Bojąc się, że po powrocie do domu zamknie mnie milicja, poszedłem do mieszkania mojej matki, niedaleko kopalni. Tam też nocowałem. Ustaliliśmy z Żołnierkiem, że rano spotykamy się na szybie „Julia”, mimo że obaj powinniśmy zjawić się na szybie „Chwalibóg”, tam gdzie byliśmy zatrudnieni.

W niedzielę około 6 rano w markowni ktoś podchodzi do mnie i powiadamia mnie, że koledzy z „Solidarności” zostali w nocy aresztowani i został ogłoszony w całym kraju stan wojenny — wspomina Ryszard Mocek.

Idziemy do łaźni, nieliczne grupki górników pracujących w tym dniu rozmawiają między sobą. Po kilku minutach zadają sobie pytanie: co robimy dalej? Co kilka chwil ktoś wychodzi z łaźni posłuchać komunikatów.

W niedzielę miałem dyżur na kopalni — wspomina Władysław Bomba. — Jak przyszedłem na kopalnię, to już było nas paru. Byłem przewodniczącym oddziałowym, górnicy zgromadzili się wokół mnie mówiąc o stanie wojennym i o aresztowanych kolegach. Wszyscy koledzy z mojego oddziału, którzy byli w pracy, chcieli od razu strajkować.

Zaraz, czyście wszyscy oszaleli, ilu nas tutaj jest?! Garstka. Nie minie godzina, jak nas rozpędzą — powiedziałem.

Wciąż nie wiadomo, co robić — kontynuuje Ryszard Mocek. — Jest nas zbyt mało, żeby rozpocząć strajk. Tym bardziej, że pojawiają się głosy, że należy podjąć pracę. Na dodatek przychodzą sztygarzy i jakby nic się nie stało zaczynają przydzielać ludzi do pracy. Niektórzy górnicy zaczynają się denerwować.

Jak to, oni nam wojnę wypowiedzieli, pozamykali naszych kolegów, a my mamy pracować na nich? — rzucił któryś z górników.

Kilku bardziej wystraszonych podjęło pracę, pozostali, po przemyśleniu wszystkich argumentów, stwierdzili, że jest ich za mało. Należy poczekać do poniedziałku na resztę załogi. Odmawiają pracy i rozchodzą się do domów.

Pozostaje około 15 osób do zabezpieczenia kopalni

 W następnym chyba już ostatnim odcinku wspomnień o stanie wojennym,  bezie opis strajku na kopalni Thorez zakończonym pacyfikacją przez jednostki ZOMO.

Jeżeli będzie wola Administratora to mogę jeszcze wydrukować dwa odcinki wspomnień aresztowanych górników i ich wspomnienia z spędzonych Świąt Bożego Narodzenia w więzieniu.

Drukuj ten artykuł Drukuj ten artykuł

Społeczna inspekcja pracy