- Region Dolny Śląsk NSZZ Solidarność - http://solidarnosc.wroc.pl -

Stan wojenny część II

II część wspomnień stanu wojennego opisanych w książce „Wałbrzyska Solidarność”……..

…Powodując się nadrzędnym interesem narodowym i powagą historycznej chwili Rada Państwa na mocy art. 33 ust. 2 Konstytucji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej wprowadziła z dniem 13 grudnia 1981 roku… …STAN WOJENNY… …na obszarze całego kraju.

Skończył się sen o wolności.

Czuje się oszołomiony tymi informacjami.

Co dalej? — pyta sam siebie. — Tak nie może być — odpowiada na swoje myśli. — Przecież Polak przeciwko Polakowi nie może występować. Brat przeciwko bratu? Co ten Jaruzelski wyprawia. To nie może być prawda — prawie wykrzykuje na głos swoje myśli…

 Byłem właśnie w Lublinie. Obudziło mnie radio — wspomina Jacek Rydecki — Jaruzelski opowiadał coś o jakimś stanie. Nie za bardzo wiedziałem, o co chodzi.

Stan wojenny? Stan wojenny? — przecieram oczy budząc się.

Kurczę, wojna — przenika przez głowę jedna myśl — a ja mam pod łóżkiem ponad 100 kg bibuły!  Co z nią zrobić — pierwsza myśl.

Zaraz, zaraz, przecież nikt o mnie nic nie wie, po co ta panika — pomyślałem. — Idę na uczelnię. Bramy KUL-u są zamknięte, ponoć decyzją Episkopatu. Co dalej?

Zbiera się grupka studentów. Podejmujemy decyzję, że idziemy do Fabryki Samochodów Ciężarowych, gdzie trwa już strajk. Dołączamy do robotników. Za jakiś czas jako „zwiad” udajemy się do oddalonego o kilka kilometrów Świdnika, gdzie strajkuje WSK. Niestety nie udaje się nam przedostać przez kordon ZOMO i czołgów. Widzieliśmy za to, jak czołgi strzelały „ślepakami”, by zastraszyć strajkujących. Wrażenie było przerażające. Potem w FSC przeżyliśmy wraz ze strajkującymi robotnikami pacyfikację zakładu — kordony ZOMO, pałowanie, gaz łzawiący…

Z Lublina do Wałbrzycha jechałem pociągiem całkowicie nieświadomy, że na podróż trzeba mieć teraz specjalną przepustkę. A że głupi ma zawsze szczęście, udało mi się dotrzeć do domu bez żadnej kontroli…

 Internowania…

Prawie żaden z działaczy „Solidarności” w Wałbrzychu nie spał spokojnie w nocy 12 na 13 grudnia 1981 roku.

 Przyjechali po mnie — wspomina Idzi Gagatek — punktualnie o północy. Było czterech milicjantów. Kazali mi się zbierać, zabrać niezbędne rzeczy, zachowywali się bardzo grzecznie. Zawieźli mnie na komisariat na Białym Kamieniu. Tam ubek ubrany po cywilnemu zaczął przesłuchanie. Podsunął mi w pewnym momencie jakiś świstek papieru do podpisania.

Podpisz to! — rozkazuje mi.

Nie podpiszę! — odpowiadam.

Wolę konfrontację z władzą. Zobaczymy na co was stać.

Na tym przesłuchanie się zakończyło. Nie mieliśmy już nic do powiedzenia.

Potem zawieźli mnie na komendę przy ul. Mazowieckiej. Było już około 2 w nocy. Zauważyłem kilku zatrzymanych kolegów. Po godzinie przywieźli również Stasia Wróbla. Do samego rana przychodzili do nas ubecy i próbowali z nami rozmawiać.

O godzinie 6 włączyli nam radio i wtedy usłyszałem po raz pierwszy przemówienie Jaruzelskiego o wprowadzeniu stanu wojennego.

Zabierali nas później pojedynczo na przesłuchania i następnie do cel. Pamiętam, że wraz z nami uwięziony był wtedy Jacek Pilchowski. Podtrzymywał nas wszystkich na duchu. Nawoływał, żeby się nie bać, żeby walczyć. Stał się naszym duchowym przywódcą. Z komendy przy ul. Mazowieckiej w Wałbrzychu zostałem przewieziony do Świdnicy.

 

Naszli mnie w domu u rodziców — wspomina Elżbieta Kwiatkowska-Wyrwisz — około godziny 2 w nocy. Mój ojciec, pomny doświadczeń wojennych, nie otworzył drzwi. Dopiero rano mi powiedział, że chyba była milicja po mnie. Przez cały kolejny tydzień musiałam się ukrywać. Chodziłam codziennie do pracy, ale tam mnie nikt nie chciał przyjąć. Co śmieszniejsze, rozmijałam się właśnie w pracy z pracownikami SB, którzy tam mnie szukali. Taka sytuacja trwała do 19 grudnia 1981 roku. Wszędzie poruszałam się z tak zwanym niezbędnikiem, na wypadek, gdyby zatrzymali mnie na ulicy. Nocowałam w domu, nocowałam też u różnych znajomych. Ale każdy mówił, że tylko jedną noc i na tym koniec. Wszyscy się bali. Wreszcie pozostawili u moich rodziców wezwanie na komendę milicji w Wałbrzychu. Dwa dni wcześniej na tajnym spotkaniu u Janusza Gąsiorowskiego zastanawialiśmy się, co właśnie w takiej sytuacji zrobić. Iść czy nie iść? Żeby nie narażać najbliższych, zdecydowałam się zgłosić. Ojciec odprowadził mnie na Mazowiecką. Jakiś czas czekał na mnie przed budynkiem, aż wyszedł milicjant i poinformował go, że może iść już do domu.

Zostałam osadzona w areszcie na Mazowieckiej. Byłam tam około tygodnia. Później zostałam przewieziona do więzienia na Kleczkowskiej we Wrocławiu. Tam byłam aż do 19 stycznia 1982 roku. Następnie zostałyśmy wywiezione do Ośrodka Internowania w Gołdapi.

 

12 grudnia około północy przyjechał do domu mój kierowca — wspomina Jerzy Szulc — Andrzej Nowakowski i krzyczy od drzwi:

Szefie, coś się dzieje! Telefony są wyłączone, telex nie działa! Jedźmy do siedziby MKZ-u!

Poczekaj! Spokojnie, daj się chociaż ubrać! — odpowiadam, chociaż jestem trochę zaniepokojony.  Pełno milicji na ulicach. Możemy nie dojechać, jak się nie pospieszymy!

Poczekaj jeszcze chwilę — odpowiadam — pójdę po Staszka Isańskiego i go obudzę.

Wyszliśmy z domu. Poszedłem do Staszka, a Andrzej poszedł po samochód. Udało mi się go wreszcie dobudzić.

Stachu, coś się dzieje! Jedziemy na kopalnię! — rozkazuję.

Stachu nie chce mnie słuchać. — Dobra, rano pojadę na kopalnię — decyduje się wreszcie.

No jak chcesz — odpowiadam. — Ja jadę teraz. Cześć!

Wychodzę z bramy i widzę, że ulicą idzie moja żona. Andrzej Nowakowski siedzący w samochodzie pod bramą nagle rusza i gwałtownie odjeżdża. Żona podchodzi do mnie.

Jurek — ostrzega zdenerwowana — tutaj stoi „suka” milicyjna.

Dobrze — uspokajam ją — chodź. Idźmy spokojnie w stronę domu.

Wracamy spokojnym krokiem pod naszą bramę. Jest to raptem 100 metrów. Widzę jak pod bramę zajeżdża gazik milicyjny. W nocnej ciszy słychać komunikaty nadawane przez radio w samochodzie.

Melduję, że jesteśmy pod bramą Szulca — informuje kierowca.

Zatrzymać — pada rozkaz — i przewieźć na komendę.

Tak jest! Podchodzimy z żoną pod bramę. — Pamiętaj, żeby nie domknąć windy na trzecim piętrze. To mi da trochę czasu. A teraz leć na górę — komenderuję szeptem.

Żona wchodzi do budynku, a ja idę dalej przed siebie. Przechodzę koło gazika. Miałem tyle czasu, że mogłem pobiec za budynki i schować się do zsypu na śmieci dwa bloki dalej. Milicjanci, nie mogąc jechać windą, musieli biec po schodach. Walili w drzwi. Kiedy żona otworzyła, wpadli do środka. Przeszukali całe mieszkanie. Zbiegli na dół. Zaczęli szukać mnie po dzielnicy jak zwariowani. Jeździli tam i z powrotem.

Siedząc w tym zsypie porządnie zmarzłem. Postanowiłem wejść na klatkę schodową. Patrzyłem cały czas przez okno na to, co milicjanci robili. Po jakimś czasie zrezygnowali z histerycznych poszukiwań. Wyszedłem na dwór. Wiedziałem, że do domu nie mam po co wracać. Postanowiłem się u kogoś ukryć. Znalazłem dogodne miejsce u jednego kolegi.

Próbowałem nawiązać kontakt z Edmundem Piełką — przewodniczącym Komisji Zakładowej mojej kopalni. Przygotowali mi nawet spreparowane dokumenty, abym mógł wejść do kopalni i zorganizować protest pod ziemią, na dole. Musiałem wtedy zgolić brodę, żeby upodobnić się do kolegi, zresztą niemal mego sobowtóra, na zdjęciu. Zatrzymano mnie dopiero 15 grudnia 1981 roku. Prawdopodobnie jeden z działaczy, który mnie odwiedzał w ukryciu, był śledzony. Dziesięć minut po jego wyjściu wpadła milicja. Skuli mnie i wyprowadzili. Pojechaliśmy na Mazowiecką. Rozpoczęły się przesłuchania. Podsunęli mi pod nos tak zwaną lojalkę.

Panie przewodniczący — słyszę — wszyscy to podpisali.

Wszyscy to nie znaczy, że ja też muszę — odpowiadam. — Zmusiliście ich, to podpisali.

No, a pana koledzy — działacze? — i zaczyna wymieniać nazwiska moich kolegów.

Nie podpiszę i tyle!

Nie namawiał mnie do podpisania. Zaproponował mi gazety do czytania. Nie odmówiłem.

Siedziałem sam w celi przez siedemnaście dni. Znów zostałem wezwany na przesłuchanie.

Panie przewodniczący — słyszę — jeżeli podpisze pan lojalkę, to zobowiązuję się do wypuszczenia wszystkich internowanych z terenu Wałbrzycha.

Podpuszcza mnie — myślę sobie.

Nie podpiszę — odpowiadam.

Zabrali nas wkrótce do Świdnicy, gdzie dołączyliśmy do pozostałych.

 

13 grudnia o godzinie 2.10 — opowiada Marek Węgrzynowski — pamiętam jak dziś, dzwoni ktoś do drzwi.

Marek! Dzwoni ktoś! — mówi do mnie zaniepokojona żona.

No co ty! O tej porze? — odpowiadam, chociaż sam dobrze słyszałem dzwonienie.

Zaglądam przez okienko w drzwiach. Milicjant. Znałem go dobrze. Był naszym dzielnicowym.

Co jest? — pytam.

Otwieraj! — słyszę przez drzwi. — Włamali się do twojego garażu! Natychmiast otworzyłem drzwi. Wpuściłem go do domu. Wszedł do pokoju. Szybko się ubrałem. Wziąłem dokumenty i latarkę.

Nie, nie bierz latarki — powstrzymuje mnie. — Wystarczą dokumenty. My latarki mamy.

Ubrałem się. Wychodzimy z domu. Na chodniku stało jeszcze dwóch milicjantów. Idziemy w stronę milicyjnej nyski. Nie spodziewałem się żadnego podstępu, ponieważ niecałe dwa tygodnie wcześniej, gdy zostawiłem moją syrenkę pod domem, ktoś wyciągnął mi z niej dwie tylne szyby. Wchodzimy do samochodu. Zjeżdżamy w dół ulicy. W radiotelefonie słychać głośne rozmowy pomiędzy radiowozami, ale nie zwracam na nie żadnej uwagi. Dojechaliśmy do skrzyżowania. Spodziewałem się, że skręcimy w lewo, w stronę garażu. Kierowca skręcił w prawo.

Edek — pytam dzielnicowego — garaż był w lewą stronę. Gdzie my jedziemy?

Odpowiedziała mi cisza.

Gdzie wy mnie wieziecie? — ponawiam pytanie.

Znów odpowiada mi cisza.

Ogłuchliście?! — zaczynam się denerwować.

Żadnej reakcji. Skręcamy na komisariat numer 3 w Wałbrzychu. Wysiadamy z nyski. Widzę, że przed wejściem stoi mój kolega z podwórka, również milicjant, w rękach ma karabin Kałasznikowa.

Co jest, Zbyszek? — pytam kolegę — Macie jakieś ćwiczenia?

Zbyszek okazuje się również niemową. Odpowiada mi cisza.

Wprowadzają mnie do środka. Jakiś cywil wydaje polecenie, które mnie już trochę zaniepokoiło.

Z nim na górę — pada krótki, szorstki rozkaz.

Prowadzą mnie na górę. Siedzi cywil i starszy mundurowy milicjant.

Proszę usiąść — mówi do mnie. — Poproszę pańskie dokumenty.

Daję mu je, a on zaczyna się tłumaczyć, że wykonują tylko polecenia przełożonych, przepraszać za wprowadzenie stanu wojennego. Przeczytał mi dekret o jego wprowadzeniu i poinformował mnie, że jestem internowany.

Po spisaniu moich danych zostałem sprowadzony na tak zwany „dołek”. Wszystko to działo się dosyć szybko i około godziny 3 byłem już w celi. Po jakimś czasie dołącza do mnie w celi facet. Jest lekko zakrwawiony. Dowiaduję się, że jest to brat jednej z moich koleżanek. Z jego opowieści wynikało, że milicja wracając po odwiezieniu mnie na komisariat, pojechała również po nią. W domu wynikła awantura. Brat stanął w jej obronie, dostał od milicjantów w pysk i znalazł się w celi. Długo nie porozmawialiśmy. Przyszedł milicjant i kazał nam wychodzić. Zapakowali mnie do samochodu i pojechaliśmy, jak się okazało później, na komendę miejską milicji na ul. Chrobrego.

Tam już mi się zrobiło raźniej, bo zobaczyłem wielu znajomych. Wszystkich nas, działaczy „Solidarności”, było tam około dziesięciu osób. Trzymali nas na jednej, wielkiej sali. Napięta atmosfera. Wszędzie dyskusje.

Co z nami będzie?! Co nam zrobią?! Czym jest ten stan wojenny?! — było słychać ze wszystkich stron. Atmosfera strachu i niepewności.

Jesteśmy na komendzie miejskiej około dwóch godzin. Pakują nas do samochodów. Wiozą do Świdnicy.

Ciąg dalszy niebawem